Treść strony

Podaruj nam 1,5 procent swojego podatku

 

Gra w orkiestrze była moim marzeniem – rozmawia Radosław Nowicki

Adam Jamróz, niewidomy flecista, pochodzi z Chojny, niewielkiej miejscowości w województwie zachodniopomorskim. Mimo że jest osobą niewidomą, to stara się nie rezygnować ze swoich marzeń. Idzie pod prąd w dziennikarstwie i muzyce, czyli dziedzinach, w których ważną rolę odgrywa wzrok. Obecnie jest studentem trzeciego roku instrumentalistyki w Akademii Sztuki w Szczecinie. W wywiadzie dla Tyfloserwisu opowiada o swoich muzycznych początkach, o szansie, którą dostał od losu, o emocjach, które towarzyszyły mu podczas pierwszych występów z orkiestrą, a także snuje plany na przyszłość.

Radosław Nowicki: – Muzyczna podróż Adama Jamroza trwa w najlepsze. Gdyby ktoś powiedział rok lub dwa lata temu, że weźmie Pan udział w projekcie narodowej orkiestry, to by Pan w to uwierzył?
Adam Jamróz: – Do tej pory bardziej skupiałem się na dziennikarstwie i pracy w radiu, ale nie ukrywam, że drugim moim marzeniem była gra w orkiestrze. Kiedy dostałem się na Akademię Muzyczną, to zawsze pytano mnie, co ja będę mógł po tych studiach robić. Wśród solistów ciężko jest się wybić, więc zdawałem sobie sprawę, że nie będę miał na to większych szans. Jednak nieśmiało odpowiadałem im, że będę grał w zespole, a nie w orkiestrze. Ale gdyby nawet ktoś trzy miesiące temu powiedział mi, że zagram w orkiestrze, to bym w to nie uwierzył. Nie sądziłem, że jest to dla mnie osiągalne, tym bardziej że od wielu ludzi – także tych na uczelni – słyszałem, że w przypadku osoby niewidomej to niemożliwe. Wcześniej jednak miałem już epizod w kameralnej orkiestrze, która składała się z kilkunastu osób. Nie była taka ogromna jak ta narodowa lubińska, ale tamte doświadczenia utwierdziły mnie w przekonaniu, że nie mogę rezygnować z dążenia do spełnienia swoich marzeń. Po prostu potrzeba jedynie odrobinę dobrej woli ze strony dyrygenta.

R.N.: – Skoro wielu ludzi nie wierzyło w Pana sukces, to czy pojawiły się po drodze chwile słabości?
A.J.: – Oczywiście, że pojawiły się chwile zwątpienia. Rok temu miałem potężny kryzys muzyczny. Myślałem nawet o rzuceniu studiów. Wtedy nie spodziewałem się, że za kilka miesięcy będę w tym miejscu, w którym jestem teraz. Absolutnie w ciemno brałbym przygodę w narodowej orkiestrze.

R.N.: – A jak zaczęła się Pana przygoda z tą orkiestrą?
A.J.: – Na początku października 2021 r., w piątkowe popołudnie zadzwonił do mnie ktoś z nieznanego mi numeru. W pierwszej chwili nawet nie chciałem odbierać telefonu, ale w końcu się na to zdecydowałem. Przedstawił mi się pan z imienia i nazwiska, i powiedział, że jest z Narodowej Orkiestry Dętej. Zaczął opowiadać, że dostał na mnie namiar od pani profesor z Poznania, prof. dr hab. Ewy Murawskiej, pod kierunkiem której szlifowałem swoje umiejętności. Okazało się, że w orkiestrze jest już jedna osoba niewidoma. Trwały poszukiwania innych niewidomych muzyków. Przedstawiciele orkiestry dzwonili po wszystkich akademiach. I w końcu zadzwonili do Poznania, gdzie pani profesor mnie poleciła. Dowiedziałem się, że trwa trasa koncertowa, a w dniach 4–6 października orkiestra zagra w Lubinie, Łodzi i Gdańsku. Nie miałbym wielkiej roli do zagrania, więc przez weekend mógłbym się nauczyć. Ale nagle przypomniałem sobie, że w poniedziałek mam spotkanie organizacyjne z panią dziekan na nowej uczelni. Zdawałem sobie sprawę, że przez niedopilnowanie pewnych rzeczy mogę zbyt dużo stracić. Strasznie biłem się z myślami, ale musiałem zrezygnować z szansy gry w orkiestrze. Miałem ponury nastrój. Byłem przybity. Czułem, że tracę okazję, której mogę już więcej w życiu nie mieć. Oczami wyobraźni widziałem uciekającą szansę.

R.N.: – Okazało się jednak, że ta szansa do końca nie uciekła… Przedstawiciele orkiestry tak łatwo z Pana nie zrezygnowali?
A.J.: – Dwa tygodnie później na wyświetlaczu telefonu ponownie pojawił się ten sam numer. Tym razem zaproponowano mi udział w koncercie, który odbędzie się 29 listopada w Szczecinie. Pomyślałem sobie, że nic lepszego nie mogło mi się trafić. Nie dość, że dostałem drugą szansę, to jeszcze przygodę z orkiestrą narodową zacznę prawie że u siebie w domu. Nie mogłem uwierzyć w to, co się stało. Było to dla mnie niesamowite. Nigdy wcześniej nie poczułem, żeby ktoś tak o mnie walczył i zabiegał. Zawsze było tak, że samemu trzeba było się pchać, a tym razem dostałem drugą szansę, której absolutnie nie mogłem zmarnować.

R.N.: – Czyli 29 listopada zapisze się w Pana pamięci do końca życia?
A.J.: – To był dla mnie wyjątkowy dzień. Najpierw miałem okazję wysłuchać całego repertuaru orkiestry. Już sama możliwość usłyszenia jej na żywo była dla mnie czymś niesamowitym. Zagrałem z nią w jednym utworze – „Boléro” Ravela, gdzie grałem partię drugiego fletu. Towarzyszyły mi takie emocje, które są trudne do opisania. Nawet jak teraz o tym opowiadam, to mam ciary. Okazało się, że w orkiestrze są bardzo otwarci i pozytywni ludzie, którzy mnie jeszcze bardziej nakręcali. Dyrygent – Mariusz Diubek – też jest niesamowitym i kontaktowym człowiekiem. Jak się z nim rozmawia, to automatycznie udziela się pozytywna energia, poczucie takiego flow na scenie.

R.N.: – A jakie czynniki zaważyły na tym, że to właśnie Pan otrzymał szansę wspólnego występu z Narodową Orkiestrą Dętą?
A.J.: – Ważna była moja ciężka praca. Z perspektywy czasu cieszę się, że nie poddałem się w chwilach kryzysowych. Pracowałem przez trzy semestry u profesora Andrzeja Łęgowskiego. Następnie z różnych względów przeniosłem się do prof. Ewy Murawskiej, z którą przepracowałem semestr. Jak już wspomniałem, to ona właśnie poleciła mnie orkiestrze. Oczywiście, ważnym czynnikiem było także szczęście. Gdybym nie znalazł się w odpowiednim miejscu i o odpowiednim czasie, to nie wiadomo, co bym teraz robił. Jestem też wdzięczny samemu sobie, bo ogólnie odważny ze mnie człowiek. Nie byłoby dla mnie problemem to, aby w ciągu trzech dni nauczyć się kilkunastu taktów, wsiąść w pociąg i pojechać do innego miasta. Myślę, że nauka orientacji przestrzennej i samodzielność też są ważnymi czynnikami, które pomogły mi zapracować na szansę, jaką dostałem.

R.N.: – A co było dla Pana największym wyzwaniem? Trudniejsze było nauczenie się partii utworu w krótkim czasie, czy może to, że wcześniej nie ćwiczył Pan z tą orkiestrą?
A.J.: – Wcześniej dostałem nagranie utworu, który miałem zagrać. Przed występem przyjechała do mnie dziewczyna z Lubina. Zrobiła ze mną próbę. Jednak zupełnie inaczej gra się partię samemu albo z jednym instrumentem, a inaczej z całą orkiestrą. Gra na żywo była najtrudniejszym wyzwaniem. Do tego doszły emocje, które były niesamowite. Trzeba było je opanować i pilnować, aby się nie zgubić. Nie byłem osamotniony w partii drugiego fletu, bo poszczególne partie były dublowane, aby były dobrze słyszalne na widowni. Mogłem się więc ratować, ale nie myślałem w tych kategoriach. Nastawiony byłem bardziej na to, aby się radować, a nie ratować (śmiech).

R.N.: – A skąd u Pana wzięło się zainteresowanie fletem? Nie jest to przecież zbyt popularny instrument.
A.J. – To dosyć długa historia. Kiedy byłem dzieckiem, z dziadkiem oglądałem turnieje rozrywkowe i wystukiwałem różnego rodzaju rytmy na stole. On w przeszłości grał w orkiestrze na trąbce, już wtedy prorokował, że w przyszłości mogę być muzykiem. Zdaniem rodziny miałem do niej dryg. Dlatego też chciała, abym kształcił się w tym kierunku. Kiedy miałem osiem lat, zacząłem w Laskach naukę w szkole muzycznej pierwszego stopnia. Na początku grałem tam na fortepianie i na perkusji. O ile przez pierwsze dwa lata było fajnie, bo się bawiłem, o tyle później zaczęły pojawiać się schody – coraz trudniejsze utwory, a ja zacząłem się buntować. Odechciewało mi się ćwiczyć, grać, a potem nawet przychodzić do szkoły. Uparci nauczyciele ze szkoły muzycznej twierdzili, że mam predyspozycje i talent. Ciągle byłem przekonywany do dalszej nauki. Kiedy już kończyła się im cierpliwość do mnie, to wtedy nie potrafiłem powiedzieć „nie”. Zawsze mówiłem „dobra, to jeszcze spróbuję”. Z czasem nauczyciele trochę wyszli mi naprzeciw, przenosząc mnie na inny instrument. Okazało się, że jedyne wolne miejsce było w klasie fletu, ale z nim też się nie polubiłem. Z tych zajęć też na początku uciekałem. Dopiero kiedy nadszedł okres Bożego Narodzenia, zacząłem grać kolędy. Stwierdziłem wówczas, że to ma sens, że to fajnie brzmi. Coś się nagle we mnie odblokowało. Zaczęło się zmieniać moje nastawienie do nauki gry na flecie. Przekonałem się do tego instrumentu. Z perspektywy czasu jestem wdzięczny tym „upartym” nauczycielom oraz rodzicom, którzy zachęcali mnie do tego, abym niczego przedwcześnie nie przekreślał, żebym podjął dalszą próbę nauki.

R.N.: – A trudna jest nauka poszczególnych utworów bez wzroku?
A.J.: – Już na tyle do tego przywykłem, że nie myślę o tym w takich kategoriach. O ile w szkole muzycznej nie jest strasznie, o tyle na studiach programu jest dużo, dużo więcej. Aby to zobrazować, mogę posłużyć się takim porównaniem, że na studiach przez jeden semestr trzeba przepracować tyle, co w szkole muzycznej przez rok. Na dodatek trzeba się pogodzić z tym, że na studiach nie gra się wszystkiego, bo komisja wybiera tylko niektóre utwory albo ich części. Trzeba być na to przygotowanym. Dopiero na recitalu dyplomowym można sprzedać wszystko to, co się potrafi.    

R.N.: – Swoje umiejętności można później sprzedawać także podczas występów, na przykład w trakcie Gali Sportu Paraolimpijskiego w Warszawie, na której Pan wystąpił z wrocławskim bandem…
A.J.: – To była dla mnie kolejna świetna przygoda. Pan Mariusz Dziubek prowadzi nie tylko Narodową Orkiestrę Dętą, ale także Big Band we Wrocławiu. Miałem okazję zagrać razem z nim na Gali Sportu Paraolimpijskiego, gdzie wykonaliśmy pewien miks utworów: „Wielka miłość”, „Im więcej ciebie, tym mniej” oraz „Kasztany”. Wcześniej samodzielnie uczyłem się taktów, ale w porównaniu do występów z orkiestrą nie miałem wcześniej nagrania. Nie wiedziałem, jak będzie brzmiał ten utwór, nie potrafiłem sobie tego wyobrazić. Dopiero w Warszawie usłyszałem go na próbie. Dyrygent był nastawiony na to, że najpierw zagra z zespołem moją partię, abym usłyszał, jak ona brzmi, potem w oddzielnej sali zrobi ze mną próbę, bo mieliśmy dużo czasu i dopiero później spróbuję zagrać z zespołem. Udało mi się jednak szybciej wkomponować w zespół, a cały plan się sypnął, oczywiście w pozytywnym tego słowa znaczeniu.

R.N.: – Czyli czuje się Pan już muzykiem pełną gębą?
A.J.: – Mimo wszystko nie, bo moje występy z orkiestrą nie są czymś stałym. Zdaję sobie sprawę, że Narodowa Orkiestra Dęta opiera się na poszczególnych projektach. Dzisiaj w niej jestem, a jutro może mnie nie być. W następnym koncercie dyrygent może mieć inną koncepcję. Zgodnie z nią mogą być grane utwory na przykład tylko na gesty, więc nie będę mógł z nią wystąpić. Natomiast dostałem zapewnienia, że jeszcze w wielu koncertach wezmę udział. Dopiero nabieram praktycznego doświadczenia. Przeszedłem od etapu żmudnego uczenia się programu do sprzedawania swoich umiejętności muzycznych innym ludziom.

R.N.: – Wspomniał Pan o tym, że nie jest Pan jedyną niewidomą osobą grającą w orkiestrze. Kto jeszcze otrzymał szansę występowania razem z nią?
A.J.: – Drugi chłopak jest z Krakowa, on gra na trąbce. Jeszcze nie mieliśmy okazji zbyt długo ze sobą porozmawiać, bo akurat byliśmy w grupie. Wiem, że jest on dwa lata starszy ode mnie i nazywa się Martin Jung. Jego do orkiestry wkręciła pani profesor z Krakowa. Był ze mną też w Warszawie. Widać, że jest to bardzo otwarty, ogarnięty, samodzielny chłopak. Fajnie gra na trąbce. Akurat on nie robił studiów muzycznych, a skupił się na szkole muzycznej. Cieszę się, że osoby niewidome są zauważane i mogą brać udział w takich projektach jak Narodowa Orkiestra Dęta.

R.N.: – A czuje się Pan bardziej muzykiem czy dziennikarzem?
A.J.: – Nie ukrywam, że moim planem A na życie jest dziennikarstwo. Chciałbym pracować w radiu albo w jakimś innym medium, a co jakiś czas podróżować i grać koncerty z orkiestrą. Byłoby to spełnienie moich marzeń.   

R.N.: – A czy w najbliższym czasie weźmie Pan udział w jakiś koncertach z Narodową Orkiestrą Dętą?
A.J.: – Generalnie orkiestra pod koniec stycznia ma w planach koncerty w Lublinie i Rzeszowie, ale nie wiem, czy będę w nich brany pod uwagę, bowiem nie dostałem jeszcze wiążącej odpowiedzi. 9 lutego ma odbyć się koncert w Filharmonii Narodowej w Warszawie. Już pojawiły się wstępne pytania, czy wtedy miałbym możliwość zagrania z orkiestrą. W lutym ma ona jeszcze zagrać w Krakowie. Pewnie dużo rzeczy w najbliższych dniach się wyjaśni. Nie ukrywam, że apetyt rośnie w miarę jedzenia. Nie chciałbym, aby moja przygoda z orkiestrą skończyła się na kilku występach, by stała się tylko pięknym wspomnieniem. Marzy mi się, żeby jeszcze trochę potrwała.

Błąd: Nie znaleziono pliku licznika!Szukano w Link do folderu liczników


Artykuł publikowany w ramach projektu „TYFLOSERWIS 2021–2024 INTERNETOWY SERWIS INFORMACYJNO-PORADNICZY", dofinansowany ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych.