Treść strony

Podaruj nam 1,5 procent swojego podatku

 

Tandemem dookoła Polski – Radosław Nowicki

– Miałem takie momenty, w których chciało mi się usiąść i płakać, albo rzucić rower w najbliższą przepaść. Ale wówczas pomagał fakt, że jechałem w tandemie, bo przecież głupio tak przed drugą osobą powiedzieć, że ja już dalej nie jadę. Musiałem zacisnąć zęby i ruszyć w dalszą podróż – powiedział Krzysztof Smółko, który był pilotem tandemowej wyprawy dookoła Polski.

Krzysztof jako pomysłodawca projektu „Sztafeta dookoła Polski” udowodnił, że chcieć, to znaczy móc. Mimo pandemii koronawirusa COVID – 19 podjął wyzwanie i wraz z czterema osobami niewidomymi przejechał Polskę tandemem. Przez czterdzieści dwa dni, z których pięć było przeznaczonych na podmianę osoby jadącej na tylnym siodełku, pokonał dystans ponad 3200 kilometrów. Przeżył przygodę swojego życia, a niewidomym dał możliwość zmiany otoczenia, poznania ciekawych ludzi, zwiedzenia interesujących miejsc i zasmakowania rowerowej wyprawy. O tym wszystkim opowiada w rozmowie z Radosławem Nowickim.

Radosław Nowicki: – Skąd wziął się pomysł objechania Polski dookoła rowerem?
Krzysztof Smółko: – Wbrew pozorom pomysł nie jest nietypowy, bo sporo ludzi objechało Polskę dookoła. Oczywiście, nie każdy rowerzysta ma na koncie taką trasę, więc jest to jakiś wyczyn. Poza tym mało kto dokonał tego za jednym razem, bo niewiele osób może pozwolić sobie na tak długą wyprawę. Są również tacy, którzy jechali po 200–300 kilometrów dziennie, więc objeżdżali Polskę w kilkanaście dni, ale my mieliśmy takie założenie, żeby dziennie robić około stu kilometrów. A wszystko zaczęło się od tego, że słyszałem opowieści o tym, że ktoś dokonał takiego wyczynu. Sam o tym nie myślałem. Jednak w 2019 roku na rajdzie małopolskim poznałem Patrycję Kuter, która opowiadała o Chinach i pojawił się żart, że tandemem można pojechać do Chin. Nie byłoby to takie proste, ale stwierdziliśmy, że zanim pojedziemy do Chin, to najpierw wypadałoby objechać Polskę. Zaczęło się od rozmów dotyczących planowania trasy, wyposażenia, organizacji. Powoli ten plan nabierał tempa.

R.N.: – Ale pandemia trochę go pokrzyżowała?
K.S.: – Wstępny plan był taki, żeby pojechać w 2020 roku, ale pandemia wielu ludziom, w tym również mi, popsuła mnóstwo szyków. W zastępstwie wziąłem udział w rajdzie wzdłuż Wisły. Miałem wówczas możliwość zobaczenia, jak zachowuje się tandem na tak długiej trasie, bo liczyła ona ponad 1200 kilometrów, jakie są jego najsłabsze punkty, jak w ogóle przygotować się do takiej wyprawy, ile kilometrów można przejechać dziennie. Pod koniec 2020 roku stwierdziłem, że nie ma na co czekać i trzeba spróbować podjąć wyzwanie w 2021 roku.

R.N.: – A dlaczego nie samodzielnie, tylko w tandemie?
K.S.: – Dlatego, że rozmowy o wycieczce do Chin i dookoła Polski dotyczyły tandemu (śmiech). Stwierdziłem, że jest to dość sensowny pomysł. Po pierwsze, we dwójkę zawsze raźniej, po drugie, mało kto objechał Polskę na tandemie. Poza tym cieszyło mnie, że w tym projekcie będą mogły wziąć udział osoby z dysfunkcją wzroku, które będą mogły pojechać choć fragment trasy, więc cała inicjatywa była dosyć wyjątkowa.

R.N.: – A miałeś jakieś obawy przed tą wyprawą? Jeśli tak, to czego one dotyczyły?
K.S. – Wszystkiego. Bałem się, że sam nie dam rady, że sprzęt nie spełni oczekiwań, nie wiedziałem, jak poradzę sobie na całej trasie. Nie byłem bowiem tylko pilotem, ale także odpowiadałem za całe przedsięwzięcie, mimo że miałem wspaniałe wsparcie w osobie Lecha Jewtuszki, który zaplanował trasę, pomagał w organizacji noclegów, a także wspominał o ciekawych miejscach, w których warto się zatrzymać. Bałem się również, że ktoś może ze mną nie wytrzymać na tandemie i w pewnym momencie stwierdzi, że „mam cię już dosyć i dalej z tobą nie jadę”, albo ja tak zrobię. Wbrew pozorom na tandemie trzeba się naprawdę dobrze zgrać, więc wyzwanie było nie tylko logistyczne, ale również psychologiczne.

R.N.: – No to zajrzyjmy do poszczególnych etapów. Pierwszy jechałeś ze Szczecina do Gdańska z Benią z Gliwic. Początek był łatwy, bo mieliście jeszcze dużo sił i energii?
K.S.: – Wydawało mi się, że pierwszy etap będzie najprostszy i fajny na rozgrzewkę, bo będę jechał na znanych mi terenach. Nie miałem stresu, że gdzieś zabłądzę. Poza tym miałem wówczas wiele sił. Ten etap zapamiętam z tego, że był bardzo mokry. Poza jednym dniem, w którym prawie nie padało, w pozostałe jechaliśmy w deszczu. Był to dodatkowo najzimniejszy etap, bo temperatury dochodziły do 10 stopni. Na dodatek szlaki prowadziły nas błotami i kałużami, więc buty nie zawsze były mokre tylko od deszczu.

R.N.: – Czyli pierwszy etap zahartował Cię w boju. Na drugi do sztafety weszła Aleksandra z Warszawy, która pokonała trasę z Gdańska do Białegostoku. Ona też przejechała jednego dnia najwięcej, bo 119,5 kilometra. Jak wspominasz ten odcinek?
K.S.: – Drugi etap był trudniejszy technicznie ze względu na to, że wjechaliśmy w elbląskie wyżyny. Tam zaczęły się pierwsze problemy techniczne tandemu. W dniu, w którym przejechaliśmy najdłuższy dystans, zmieniliśmy harmonogram. Mieliśmy jechać na Mierzeję Wiślaną, ale okazało się, że tramwaj wodny nie działa, więc zrezygnowaliśmy z tego planu. Za to dostaliśmy zaproszenie do Tczewa z Amatorskiej Grupy Rowerowej Tczew. Od Gdańska do Tczewa mieliśmy obstawę Kasi z Sopotu i jej koleżanki. W Tczewie poznaliśmy Sławka – niesamowitego człowieka, który od lat jeździ na specjalnie skonstruowanym rowerze mimo braku rąk. Osoby z Amatorskiej Grupy Rowerowej odwiozły nas niemal do miejsca noclegu. Mimo że był to najdłuższy dzień na rowerze, to cały czas przejechany w towarzystwie. W pozostałe dni na drugim etapie było sporo wzniesień. Oboje z Olą dostaliśmy po nogach, a na dodatek sprzęt zaczął szwankować. Na tym etapie najpóźniej dotarliśmy na nocleg. Na trzy kilometry przed nim spadł łańcuch i się zaklinował, więc trzeba było zdjąć bagaże, przewrócić tandem, wydłubać łańcuch i założyć ponownie. Jak wszystko się udało, to okazało się, że przedni łańcuch też zleciał, ale całkowicie. Zaczęły się więc poszukiwania go w trawie z latarką. Na szczęście udało się go znaleźć, ale na miejsce noclegu dotarliśmy dopiero o dwudziestej trzeciej.

R.N.: – Na trzecim etapie sztafety, czyli od Białegostoku do Przemyśla pojawił się Mariusz ze Szczecinka. To był chyba jeden z łatwiejszych etapów?
K.S.: – Ten odcinek faktycznie był w miarę łagodny technicznie, czyli było mniej wzniesień. Sporo jeździliśmy po szutrach. Ze względu na to, że rower szwankował, to czasami wybieraliśmy trasy asfaltowe, nawet jeśli były trochę dłuższe. Nie obyło się również bez przygód. W Janowie Podlaskim łańcuch został tak uszkodzony, że nie nadawał się do dalszej jazdy. Miejscowa złota rączka dała nam łańcuch, ale niepasujący do naszego tandemu. Po regulacji okazało się, że do dyspozycji będziemy mieli tylko pięć najniższych biegów. Ważne jednak, że można było jechać. Śmiesznie to wyglądało, bo kręciliśmy jak oszalali, a często nogi spadały nam z pedałów. Co najdziwniejsze, w ciągu tych dwóch dni, podczas których jechaliśmy tylko z pięcioma biegami, osiągnęliśmy największą średnią prędkość dzienną w historii całej sztafety.

R.N.: – Na czwarty etap do sztafety wróciła Benia, która tym razem przejechała trasę od Przemyśla do Myślenic. To był etap z górami i upałami w tle.
K.S.: – To był najcięższy etap pod względem dziennych przewyższeń, bo sięgały one do 1600 metrów w ciągu dnia. Był trudny technicznie, bo wzniesień było sporo i były bardzo strome. Często musieliśmy prowadzić tandem. Na to nałożyły się bardzo wysokie temperatury. Jednego dnia szykowaliśmy rower do wyjazdu, a o godzinie dziewiątej rano licznik pokazał temperaturę w wysokości czterdziestu czterech stopni. Na tym etapie pobiliśmy rekordy dziennie wypijanej wody. Przelewała się ona przez nasze organizmy jak przez sito. Najpierw ją piliśmy, a po chwili czuliśmy jak skóra momentalnie oddaje ją na zewnątrz. Przyznam się, że wówczas miałem takie momenty, w których chciało mi się usiąść i płakać albo rzucić rower w najbliższą przepaść. Ale wówczas dała o sobie znać właśnie jazda w tandemie, bo głupio przed drugą osobą było powiedzieć, że ja już dalej nie jadę. Musiałem zacisnąć zęby i ruszyć w dalszą podróż. Mimo że był to najtrudniejszy etap, to wspomnień po nim zostanie bardzo dużo. Były takie fragmenty, w których były piękne widoki. Wynagradzały one ten wysiłek, wylany pot i zmęczenie z nawiązką.

R.N.: – Piąty etap przejechałeś sam z Myślenic do Wałbrzycha, bo nie zgłosił się chętny niewidomy do jazdy na tylnym siodełku. Jak samotnie jechało Ci się tandemem?
K.S.: – Byłem strasznie zestresowany tym, że samodzielna jazda będzie tak ciężka, że nie dam sobie rady. Przygotowałem się do niej w ten sposób, że wszystkie rzeczy, których wcześniej używałem rzadko lub wcale, czyli śpiwór, materac, namiot, naczynia, garnki, kuchenkę, część ciuchów, zostawiłem do odbioru dla kuriera. Na początku jechało mi się bardzo ciężko, bo była to zupełnie inna jazda, inna technika i inne rozłożenie ciężaru, ale po przejechaniu kilkunastu kilometrów się przyzwyczaiłem. Powiem szczerze, że jazda samemu zaczęła mi sprawiać przyjemność. Później tylko usłyszałem zarzuty, że jak ja mogłem tak stwierdzić, bo przecież wszyscy, którzy ze mną jadą, mogą czuć się obrażeni. Ale ja po prostu opowiedziałem tylko o tym, jak się czułem. Miałem komfort, że mogłem zatrzymywać się, kiedy chcę, że mogłem co sto metrów robić zdjęcia. Nie byłem uciążliwy dla drugiej osoby przez to, że częściej się zatrzymywałem albo wcale tego nie robiłem. Mogłem sobie pozwolić na większy komfort. Momentami dziwnie się jechało, ale ten etap będę wspominał dobrze, choćby z tego powodu, że udało mi się dojechać. Okazało się, że Śląsk jest płaski. Technicznie więc ten fragment trasy był łatwy, poza końcówką, gdzie była Srebrna Góra, która była jednym z najgorszych podjazdów, które kojarzę. Gorszy był chyba tylko w Szklarskiej Porębie. Tam musiałem rower prowadzić dosyć długo. Poza tym bezcenna była radosna twórczość ludzi, którzy widzieli mnie, samotnie jadącego tandemem. Najsłynniejszy tekst jaki usłyszałem od dzieciaka siedzącego na murku brzmiał: „ale głupi rower”. Notorycznie pojawiały się też komentarze w stylu „zgubiłeś kogoś”, „zapomniałeś o kimś”. Musiałem się do tego przyzwyczaić.

R.N.: – Ostatni etap z Wałbrzycha do Szczecina przejechałeś ze mną. Czułeś, że meta jest już blisko?
K.S.: – Pierwsze dni były ciężkie. Dużo w ich trakcie marudziłem, że mam już dosyć górek. Resztkami sił je zdobywałem, a Ty ciągle mówiłeś tylko, że nie byłem jeszcze w Zakopanem. Ale w końcu dojechaliśmy do Bogatyni, gdzie górki mieliśmy już za sobą. Wówczas stwierdziliśmy, że jazda wzdłuż zachodniej granicy szlakami wytyczonymi przez mapy jest dość problematyczna, bo albo prowadzi po bardzo ruchliwych drogach, po których strach jechać, albo drogi są bardzo trudne technicznie. Podjęliśmy więc decyzję, że część trasy przejedziemy szlakiem „Odra–Nysa” po niemieckiej stronie. Do Polski przejeżdżaliśmy tam, gdzie wiedzieliśmy, że są fajne szlaki. Bezpieczeństwo było dla nas najważniejsze.

R.N.: – A jak wspominasz powalone drzewa w ostatnim dniu sztafety?
K.S.: – Ostatni dzień był wyjątkowy. Poprzedziły go dwa dni totalnego deszczu. Byliśmy przemoknięci do suchej nitki. Dodatkowo zaczął wiać zimny wiatr, więc było duże zagrożenie, że w końcu się rozchorujemy. Słynne stało się już twoje wylewanie wody z butów. Trzeba byłoby to nagrać, żeby zobaczyć. A ostatni dzień był piękny i słoneczny, niejako nagroda za cały wysiłek. Wydawało się, że nic nas nie może powstrzymać i nagle – bach… Pojawiło się powalone drzewo, którego nie można było ominąć na wąskiej leśnej drodze. Z wielkim trudem udało nam się przeprowadzić tandem przez pierwsze drzewo. Drugie było złamane w pół, więc nie było z nim aż takiego problemu. Za to trzecie nie dość, że było potężne, to jeszcze leżało na takiej wysokości, że ani pod drzewem, ani nad nim nie było szansy, żeby przeciągnąć tandem. Musieliśmy więc przedzierać się przez krzaki, które próbowały zerwać sakwy, podrzeć nam ubrania, porysowały nam ręce i nogi, a na końcu okazało się, że również zdjęły nam łańcuch z przedniego napędu. Na szczęście usterkę szybko udało się naprawić i ruszyliśmy na ostatnie kilometry trasy. Wtedy też pojawili się znajomi, którzy zorganizowali nam wielkie przywitanie i asekurowali nas do mety. To było coś niesamowitego!

R.N.: – Jakie odczucia towarzyszyły Ci na finiszu? Czułeś, że osiągnąłeś coś wielkiego, że zrealizowałeś swoje marzenia?
K.S.: – Oczywiście, że tak. Ruszając w trasę, wcale nie byłem pewien, że dojadę do końca. Byłem dumny z siebie. Cieszyłem się, że się nie poddałem. Wszyscy wzajemnie się wspieraliśmy. Potrafiliśmy stworzyć kilka zespołów, które pracowały na to, abym dotarł tandemem do mety.

R.N.: – A jak ocenisz infrastrukturę rowerową w Polsce?
K.S.: – Jest sporo szlaków rowerowych, chociaż powinny być oznaczone stopnie ich trudności. Wówczas nie będzie marudzenia, że ktoś będzie musiał jechać kolarką na trasie, na której nie da się nią jechać. Dla mnie dziwne było jechanie przez dziesiątki kilometrów w lesie po asfalcie. Jakoś las i asfalt według mnie nie za bardzo ze sobą współgrają. Najpiękniejsza w takim terenie byłaby droga szutrowa lub klasyczna, leśna, byle byłaby utwardzona. Uważam, że nie powinno się wyasfaltować wszystkich szlaków rowerowych. Dla mnie ważniejsze byłoby, aby na tych szlakach rowerowych co kilkanaście lub kilkadziesiąt kilometrów była ławka ze stołem, ale pod dachem, gdzie można schronić się zarówno przed deszczem, jak i przed słońcem. W wielu miejscach, zwłaszcza na szlaku „Green Velo” wiele MOR-ów (Miejsca Odpoczynku Rowerzystów) jest zrobionych z głową. Infrastruktura jest podstawą, aby zachęcić rowerzystów do jazdy.

R.N.: – A czego nauczyła Cię cała wyprawa?
K.S.: – Nauczyła mnie tego, że trzeba robić w swoim życiu zwariowane rzeczy, a nie siedzieć w domu. Nie ma takich, których nie da się zrobić. Jesteśmy ograniczeni właściwie tylko własnymi chęciami. Jak ktoś bardzo, bardzo chce, to jest w stanie zorganizować wyprawę, zebrać na nią fundusze i wyruszyć. Nie wiadomo, czy ona powiedzie się do końca. Ale jak komuś zależy, to jest duża szansa, że się uda.

R.N.: – Czyli warto mieć marzenia?
K.S.: – Warto realizować marzenia. Same marzenia nic nie dadzą. Po prostu trzeba dążyć do ich spełnienia.

Błąd: Nie znaleziono pliku licznika!Szukano w Link do folderu liczników


Artykuł publikowany w ramach projektu „TYFLOSERWIS 2021–2024 INTERNETOWY SERWIS INFORMACYJNO-PORADNICZY", dofinansowany ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych.