Treść strony

Podaruj nam 1,5 procent swojego podatku

 

Emocje pod maską – Robert Zarzecki

Właściwie sam nie wiem do końca, dlaczego to piszę. Ale wydaje mi się, że warto dzielić się własnymi doświadczeniami. Z jednej strony po to, by ci, których to nigdy nie dotknie, mogli zrozumieć, a z drugiej – by ci, którzy borykają się z podobnymi problemami, wiedzieli, że nie są sami i to nie wstyd przyznać się do słabości. Do tego, że czasem człowiekowi brakuje sił. Że są dni, w których dusza boli od dźwigania tego bądź co bądź ciężaru. Że bywają momenty, w których ma się dość wszystkiego: ciągłej walki z przeciwnościami, nieustannego lęku, znoszenia upokorzeń ze strony innych ludzi. Czasem tłumaczę się sam przed sobą, że takie wydarzenia jak Międzynarodowy Dzień Białej Laski czy 29. finał Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy to doskonały czas, żeby w kilku słowach opisać proces, jaki zachodzi, gdy stopniowo i nieuchronnie traci się zdolność widzenia. Jednak po dłuższym zastanowieniu przyznaję, że każdy z wyżej wymienionych powodów jest nie bez znaczenia, ale przeważa nad nimi wszystkimi chęć poradzenia sobie samemu z utratą wzroku, a możliwość dzielenia się własnymi doświadczeniami i frustracjami w różnorakich artykułach, wywiadach czy w mediach społecznościowych jest swego rodzaju terapią dla mnie. Możliwością wygadania się komuś, wyrzucenia z siebie tego wszystkiego, co mnie trapi, co leży mi na wątrobie.

Kilka miesięcy temu, podczas szybkiego marszu po mniej lub bardziej równych i dostosowanych warszawskich ulicach, pośród tłumu ludzi pędzących we wszystkich kierunkach jednocześnie, gąszczu samochodów, rowerzystów i hulajnóg, labiryntu znaków, słupów, koszy na śmieci i betonowych donic, zorientowałem się, że moje jedno oko przestało działać. Trudno mi opisać, jaki to jest efekt. Ale czuję się tak, jakby ktoś bardzo grubą folią przesłonił jedno szkło lornetki, przez którą patrzyłem. Teoretycznie wiecie, że można przez nią oglądać świat, że coś tam po drugiej stronie jest, ale praktycznie nie jesteście w stanie odbierać obrazu. Lewe oko na tyle dominuje, że przejęło wszystkie resztki widzenia, a prawe nie wysyła już informacji szczegółowych do mózgu, Hm! Może to być problem mózgu 🙂 Wnioskuję jednak, że oka, skoro okulista dawno temu zdiagnozował zwyrodnienie barwnikowe siatkówki.

I wtedy, jakieś kilka miesięcy temu, zrozumiałem, że już zawsze, będę miał towarzystwo na spacerze; gdy będę przechadzał się ulicami Warszawy, by załatwić różne swoje zawodowe i prywatne sprawy. Najpierw myślałem, że to tylko początkowy efekt, że to minie. Teraz już wiem, że to mój cień, że już będzie ze mną na zawsze. Jako że nie umiem jeszcze poruszać się powoli, nie potrafię chodzić i machać laską w lewo i prawo, by sprawdzić przestrzeń, tylko biegnę do przodu, bo czas mnie goni, to moje towarzystwo wydaje się być bardziej wyczuwalne. Zmusza mnie do kurczenia się w sobie. Każe mi się nieco garbić i napinać mięśnie. Niemal zawsze, zwłaszcza od końca lata, towarzyszy mi… strach. Zdobyty doświadczeniem częstych nieprzyjemnych wydarzeń lęk. Obawa. Przed kolejnym bólem, przed pełnymi litości spojrzeniami ludzi. Frustracja na myśl, że znów będzie niemiło. Że najpierw przyjmę na klatę garść epitetów i inwektyw, by ostatecznie po przeprosinach rozejść się w pokoju.

Najczęściej po trudniejszych momentach przychodzi względne opanowanie. Pozorny spokój, w którym zapominam nawet o tym, że mam jakiekolwiek problemy ze wzrokiem. Owszem chodzę z białą laską, ale wiele osób nosi ze sobą jakieś atrybuty. Zdarza się również, że od czasu do czasu ktoś stara się pomóc za wszelką cenę, nierzadko wbrew mojej woli. Czasem nawet próbuje w nieco nieudolny sposób zagadać i być może nawet pocieszyć. Wiele razy słyszałem, jak ktoś rzucał zdanie typu „niewidomy, a się uśmiecha”.

Kilka tygodni temu pomagałem jakiejś starszej pani odnaleźć się w przestrzeniach dworca Warszawa Centralna. Wędrowaliśmy obok siebie. Pani zdawała się większość drogi być pod wrażeniem, że prowadzi ją osoba niewidoma. Z nienaturalnym uśmiechem i słodyczą w głosie ciągle mi dziękowała. A gdy nastąpiła dłuższa chwila ciszy, w której – jak mniemam – staruszka czuła dyskomfort, powiedziała: „Ja, wie Pan, mam pieska. Jest już stara, ślepa i głucha. Ale bardzo ją kocham”. Zbiło mnie to nieco z pantałyku, nawet zastanowiłem się, czy w ten sposób spróbowano mi powiedzieć, że ja też mam szansę na miłość, mimo iż nie widzę. Zebrałem myśli i odpowiedziałem grzecznie: „Co prawda ja mam już 40 lat, jeszcze nie jestem głuchy, ale z pewnością czuję, że parę osób mnie kocha. Na pewno żona i syn”. Na pożegnanie, kiedy już odprowadziłem panią do kas, pogłaskałem starego, ślepego i głuchego pieska między uszami.

Zdecydowaną większość swojego życia dumnie podnoszę głowę, patrzę przeciwnościom losu prosto w twarz, a przygody wynikające z niewidzenia staram się obracać w żart. Jednak gdy czuję się zbyt pewny siebie, gdy faktycznie niemal zapominam o swojej niedogodności, życie bardzo brutalnie pokazuje mi, gdzie jest moje miejsce. Opowiem Ci, Drogi Czytelniku, o jednym takim zdarzeniu.

Czujesz lot. Czujesz, że szybko spadasz. Nie wiesz, gdzie, co i jak. I nagle szarpnięcie ciała. Jakbyś się z czymś zderzył. Uf! To tylko faza tuż przed zaśnięciem. A co, jeśli to nie jest sen?… Trochę zaspany, a trochę zamyślony (nowy ład, nowa jakość życia podatników/pracodawców, inflacja, wynagrodzenia, podwyżki, takie tam rozmyślania) przygotowałem się do wyjścia. Mój peron, moja wieś, od 2008 roku po kilka razy dziennie z pociągu i do niego. Niemal utorowała mi się pamięć mięśniowo-ruchowa. Ale jako że od roku, po remontach na kolei, pojawiły się zmiany, zaczynam analizować: wyjdę pomału, ostrożnie, bo jeśli jest przymrozek, to na peronie szklanka murowana Swoją drogą architekt, który zaakceptował taki materiał na nawierzchnie peronów, powinien albo własnoręcznie i na własny koszt ją wymienić, albo do końca życia sypać piach i odśnieżać. Bo jak to jest przemyślane?! Cały peron względnie dobrze, a za żółtą linią ślizgawka przy byle przymrozku. No, jeśli to jest powierzchnia antypoślizgowa, to ja mam skrzydła na plecach i aureolę w kieszeni. Więc wyjdę ostrożnie, nie od razu na peron, tylko przytrzymam się poręczy i postawię najpierw nogę na schodku. Syn poradzi sobie sam, już nie muszę mu podawać ręki przy wychodzeniu. Wreszcie pociąg się zatrzymuje. Ja dwie siaty w ręku, laska złożona, bo przecież, gdy tylko wyjdę, chwycę mojego młodego przewodnika Gabriela za rękę i powędrujemy. Jak co dzień. Znam sytuację. Drzwi się otwierają, stawiam nogę na schodek i… totalna dezorientacja. Szum w uszach, jakoś ciasno, ciemno, mokro, zimno… nienaturalna pozycja, nad głową jakieś krzyki: „O Boże! Nic Panu nie jest?! Halo, proszę Pana, nic sobie Pan nie zrobił?!”. Próbuję szybko przeanalizować, co się stało, powoli się podnoszę, a w głowie tylko jedno: „Syn?… Co się stało? Gdzie jest moje dziecko?”. Znowu różne głosy i pytanie: „Tato, nic ci nie jest?”. Jego jeszcze mała dłoń wślizgnęła się w moją, zacisnąłem delikatnie i zrozumiałem wszystko. Poczułem przeszywający ból nogi. By uspokoić młodego i rozładować stres, powiedziałem z uśmiechem: „O nie!, znów potłukłem wszystkie jajka”. A w myślach: byle dokuśtykać do domu, zamknąć się w samotności i dać zejść emocjom. Trzymałem się dzielnie przy synu. W domu słowa były zbędne. Żona już po zmartwionej twarzy Gabriela domyśliła się, że coś poszło nie tak. Młody wytłumaczył. Zalała mnie moc ciepła i przytulenia. Staliśmy tak wtuleni we troje w korytarzu kilka minut. Gdy wreszcie wpadłem sam do łazienki, pękłem. Rozsypałem się na kawałki.

Po raz pierwszy w życiu wpadłem między pociąg a peron. I nie, nie obwiniam nikogo (chyba). Zgubiła mnie moja nadmierna pewność siebie. Choć zapewne na sytuację miało wpływ wiele czynników zewnętrznych. Odebrałem to jednak jako kolejną lekcję pokory od życia. Tym razem brutalną i bezkompromisową. Lekcję, w której słyszę: nie „chojracz”. Nie walcz ze mną, tylko płyń z moim prądem. Skoro nie widzisz, to nie łaź bez laski. Nie udawaj kogoś, kim nie jesteś. 

Już kilka razy słyszałem podobne podszepty od życia. Raz gdy spadłem w dziurę wykopaną przy okazji kolejowych remontów, wtedy zrozumiałem, że kończy się moja zupełna samodzielność i potrzebuję wsparcia innych ludzi. Raz, gdy starałem się załatwić 500 metrów drogi do domu, i w ostateczności (z czym trudno dyskutować) usłyszałem, że wiedziałem, gdzie kupuję dom. (Hm! Tylko ja nie wiedziałem, że zacznę ślepnąć tak szybko. A skoro rolnikom robi się asfaltowe dojazdy do pól?…). Kolejny raz, gdy zorientowałem się, że nie widzę właściwie na jedno oko. Wtedy też usłyszałem to ostrzeżenie: zwolnij, zatrzymaj się nieco, bardziej uważaj.

Zaczynam rozumieć, ile łatwiej i bezpieczniej byłoby, gdyby wszystkie perony były takie same. Gdyby podjeżdżały do nich takie same pociągi, w których nie trzeba zastanawiać się, czy trzeba będzie podnieść nogę do góry czy zrobić większy krok, czy automatyczny schodek się wysunie czy nie. I gdzie jest ten cholerny przycisk do otwierania drzwi. Strach i ból uczy mnie, gdzie jest moje miejsce.

W kręgu moich znajomych, uchodzę za śmieszka, który nie widzi przeszkód i problemów. Nawet przypadkowo poznane osoby niejednokrotnie stwierdzały, że bije ode mnie pozytywna energia, że zarażam pogodą ducha. Ludzie nazywają mnie optymistą i w gruncie rzeczy sam też tak siebie postrzegam.

Chciałbym jednak, by ten tekst był swego rodzaju apelem. Informacją i dowodem na to, że nie zawsze jest dokładnie tak, jak nam się wydaje. Że są dni, kiedy ten uśmiech to tylko maska, skrywająca cierpienie i walkę. Że często w środku na pozór roześmianych i optymistycznych dla świata ludzi rozgrywa się jakiś dramat. I że maska jest często jedynym sposobem na to, by uciec od zmartwień i osiągnąć względny psychiczny spokój.

Robert Zarzecki

 

Błąd: Nie znaleziono pliku licznika!Szukano w Link do folderu liczników


Artykuł publikowany w ramach projektu „TYFLOSERWIS 2021–2024 INTERNETOWY SERWIS INFORMACYJNO-PORADNICZY", dofinansowany ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych.